Moda i styl współczesnego mężczyzny

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Partenope Napoli - recenzja kolekcji i marki



Markę Partenope Napoli znam już od kilku lat, ale do tej pory nie miałem z nią bezpośredniej styczności. Okresowo przeglądałem co prawda ich ofertę, ale nijak się to miało do możliwości zobaczenia, dotknięcia i przymierzenia. Ostatnio odezwał się do mnie Jakub, właściciel i założyciel tejże marki i zaproponował, że z chęcią dostarczy mi egzemplarze butów z obecnej kolekcji do recenzji i wyrobienia sobie zdania na ich temat. W tym miejscu dzielę się więc tymi przemyśleniami z Wami.   



Recenzja powstała we współpracy z marką Partenope Napoli. Jej treść zawiera moje wrażenia i opinie,  a marka nie miała na nią bezpośredniego wpływu. Pośredni wpływ polegał zaś na udzieleniu wyczerpujących odpowiedzi na moją listę zapytań i potencjalnych niejasności.


Aby moja recenzja była w jakimkolwiek stopniu miarodajna, poprosiłem o podesłanie kilku modeli, które z jednej strony najbardziej pokrywają się z moją estetyką, ale z drugiej także takich, które najpełniej obrazują całą kolekcję. 

I tak mamy tu :

  • czarne sztyblety wykonane ze skóry licowej,
  • brązowe monki wykonane ze skóry groszkowanej,
  • ciemno brązowe oksfordy wykonane z zamszu oraz
  • brązowe penny loafers ze skóry licowej.  

Ten ostatni model wybrałem także na egzemplarz, który testuję w praktyce, a który postaram się zrecenzować osobno za czas jakiś.       








Ponadto, gdybym miał decydować się na którąś parę w tym momencie, mocno zastanowiłbym się nad trzewikami Quarter Boots - na zdjęciach wyglądają obiecująco.

Mój rozmiar to coś pomiędzy 40 i 41, długość stopy 26 - 26,5 cm, jej tęgość to zaś 10 - 10,5 cm. Mam też bardzo wysokie podbicie, które dodatkowo komplikuje sprawę. Różne są szkoły, ale ja zazwyczaj wybieram obuwie mocniej dopasowane. W rozmiarówce Partenope nie ma “połówek”, a we wszystkich egzemplarzach oprócz penny loafers, rozmiar 41 okazał się optymalny. W przypadku loafersów zdecydowałem się na 40 i perspektywę rozchodzenia. Jak na razie nie żałuję tej decyzji, a buty praktycznie od pierwszego założenia okazały się wygodne.



PARTENOPE NAPOLI

Marka powstała w okolicach 2013 roku jako odpowiedź na brak ładnych, klasycznych i przede wszystkim dobrych jakościowo butów na polskim rynku, Początkowo ograniczała się do roli dystrybutora jednego z włoskich producentów, ale bardzo szybko skorygowała kierunek rozwoju i już w 2014 roku Partenope Napoli stało się niezależną marką posiadającą decydujący wpływ na jakość i wygląd swoich produktów. Ruch ten niewątpliwie wyszedł im na dobre, zwłaszcza, że to co najważniejsze w DNA marki, tj. szycie butów we włoskich rodzinnych firmach z tradycjami, pozostało bez zmian.  

Do tego aspektu odnosi się zresztą także w wyraźny sposób sama nazwa. W materiałach prasowych marki możemy przeczytać, że:  


Nazwa Partenope to termin popularny w Neapolu i odnoszący się do tego miejsca, a konkretnie do nazwy pierwszej osady zbudowanej w miejscu obecnego Neapolu oraz do lokalnego mitu na ten temat. Słowo partenopeo oznacza w lokalnym dialekcie „osobę lub rzecz pochodzącą z Neapolu”. Odzwierciedla to główne założenie marki oferującej scarpe partenopee – buty z Neapolu. Nazwa powstała podczas jednego ze spotkań z naszym dostawcą w restauracji na Via Partenope w Neapolu. Siedząc na tarasie z widokiem na zatokę i delektując się aromatycznym espresso nastąpiło olśnienie.






WZORNICTWO / WYGLĄD

To najbardziej rozmyte kryterium, które w dużej mierze opiera się na walce wewnętrznego poczucia estetyki z wyuczonymi kanonami. I tak, mając to na względzie, kopyta butów Partenope określiłbym jako wyważone. Tj. są ładne i dość smukłe, a przy tym pozbawione mocnych, nazbyt dynamicznych linii. Jednocześnie, nie nazwałbym ich masywnymi i ciężkimi. Kolekcja opiera się na kilkunastu modelach kopyt o różnym stopniu smukłości, ale wszystkie są generalnie proporcjonalne, mają dość wąskie glanki i ogólnie mogą się podobać. Wszystkie oscylują też wokół średniej tęgości, tak aby oprócz aspektów wizualnych, buty były od samego początku wygodne dla jak najszerszego spektrum stóp. W planach jest także dodanie przy każdym bucie informacji odnośnie numeru użytego kopyta, tak aby ułatwić klientowi wybór odpowiedniego modelu i powrót do tego najbardziej pasującego. Trzymam kciuki, za realizację tego pomysłu, takie rozwiązania zawsze ułatwiają zakupy na odległość.   

Spośród modeli, które miałem okazję ocenić,najsmuklejsze wydały mi się sztyblety, zapewne w dużej mierze za sprawą, pociągłego noska o lekko zarysowanych konturach, oksfordy i loafersy uplasowały się w połowie, a ich noski miały przyjemny, migdałowy kształt. Monki wypadły z tej puli najgorzej, a ich nosek, w połączeniu z ogólną tęgością, wydał mi się nieco zbyt ciężkawy i okrągły. Nie jest jednak tak, że były brzydkie, a jedynie sprawiały wrażenie butów typowo codziennych i nie trafiły w mój gust. Z tego co udało mi się ustalić, był to zresztą celowy stylistyczny zabieg i oprócz grupy malkontentów takich jak ja, monki te mają także swoją grupę zadowolonych użytkowników. I słusznie, w końcu nie musi się nam wszystkim podobać to samo, a myślenie o różnych gustach to kolejny plus dla marki.    





Swoje spostrzeżenia porównałem ze zdjęciami dostępnymi na stronie Partenope i okazało się, że:  

  • zdjęcia całkiem dobrze oddają realny wygląd butów oraz 
  • opisywane przeze mnie monki mają najbardziej okrągły kształt nosków ze wszystkich butów z kolekcji, spośród pozostałych modeli monków, także.  

Jednocześnie warto zaznaczyć, że proporcje zmieniają się w zależności od rozmiaru i w tych najmniejszych zawsze tracą nieco na smukłości.  

Nie miałbym natomiast nic przeciwko temu, gdyby linia podeszwy nie wychodziła tak mocno poza obrys cholewki. Nie we wszystkich modelach jest to na równi widoczne, ale np. w penny loafersach, z którymi spędziłem najwięcej czasu, rzucało mi się w oczy. Cały but staje się przez to optycznie bardziej masywny. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie. Co ciekawe, wśród moich znajomych opinie na ten temat były podzielone.  

Plusem natomiast jest fakt, że marka mając realny wpływ na wygląd swoich produktów, cały czas stara się je modyfikować, nie tylko łącząc aktualne trendy i swoje wizje, ale także uwzględniając opinie klientów.    






JAKOŚĆ WYKONANIA 

Z informacji o marce można dowiedzieć się, że buty w całości szyte są w kilku manufakturach w okolicach Neapolu. Skóry cielęce i zamsze użyte do ich produkcji pochodzą z renomowanych włoskich garbarnii i garbowane są roślinnie.Także pozostałe komponenty pochodzą z półwyspu Apenińskiego, butom śmiało można przypiąć więć metkę Made in Italy.  

Z racji tego, że kilka lat temu, przez ponad pół roku, mieszkałem we Włoszech, miałem okazję obejrzeć całą masę różnorakich produktów z tamtejszego rynku, w tym obuwia od lokalnych producentów. Być może, to zbyt duże uproszczenie, ale odnoszę wrażenie, że większość włoskich butów z półki cenowej “dobra jakość w rozsądnej cenie” (ok. 150 euro) wydają się mieć wspólny mianownik. Tj. wyglądają dość podobnie zarówno jeśli idzie o wzornictwo jak i jakość wykonania. Na ich tle, Partenope wypada bardzo dobrze. Na ocenę takich aspektów jak trwałość wykonania oraz jakość samych użytych surowców jest jeszcze za wcześnie, ale niedbałe malowanie, skazy na skórze oraz błędy po przeszyciach, to coś czego tu nie zauważyłem. Oczywiście buty szyte są ręcznie, więc pewne niedociągnięcia są możliwe i naturalne, nie wydaje mi się jednak, aby w przypadku tych spod znaku Partenope większe uchybienia przeszły pozytywnie kontrolę jakości, a jeśli już tak się stanie, wg zapewnień marki Klient może liczyć na satysfakcjonujące rozwiązanie.     




Moją uwagę zwróciła też otoczka, tj. ograniczenie zużycia plastiku, gustowna, papierowa koperta z paragonem oraz bardzo ładne, minimalistyczne kartonowe opakowanie wykonane w 90% z recyklingowanego papieru. Dla mnie to dodatkowa wartość dodana. Jak się później okazało, jest to część mocno lansowanego przez włoski rząd trendu proekologicznego, który ma także przełożenie na jakość i sposób wykonania samego produktu. Tj. u dostawców marki, zamiast toksycznych dla środowiska i szkodliwych dla zdrowia, stosowane są ekologiczne kleje na bazie wody, a skóry garbowane roślinnie to konsekwencja ograniczenia użycia sztucznych substancji i metali ciężkich.    



WYGODA 

Na podstawie przymierzenia 4 par i trzech miesięcy, dość intensywnego użytkowania jednej z nich, mogę śmiało stwierdzić, że łatwość dopasowania buta do stopy, a co za tym idzie, także jego wygoda, to jedna z najmocniejszych stron produktu Partenope Napoli. Duży wpływ ma na to zapewne użycie miękkich, cielęcych skór oraz szycie metodą Blake zapewniającym znacznie większą elastyczność niż, wciąż mityczne w niektórych kręgach, szycie pasowe (Goodyear welted). Jeśli macie więc problemy z bezbolesnym “łamaniem” skórzanych butów, warto dać im szansę. Także posiadacze stóp o większej tęgości, powinni znaleźć tu coś dla siebie. Ponadto, wydają mi się dobrą opcją do rozpatrzenia jako obuwie,w którym mamy spędzić dłuższą część dnia.   





PODSUMOWANIE  

W dobie zakupów przez internet mamy dostęp do kilku innych, niedostępnych w Polsce marek, które oferują produkty w zbliżonych cenach. Szalę na korzyść obuwia Partenope może natomiast przeważyć fakt, że jest to jedna z nielicznych marek szyjących buty we Włoszech oraz to, że cały proces produkcji odbywa się tam od początku do końca. Jeśli więc szukamy obuwia prawdziwie włoskiego, powinniśmy zwrócić uwagę na tę markę. O butach z polskich sieci sklepów obuwniczych nawet nie wspominam, bo tutaj stosunek jakość / cena zdecydowanie przemawia na korzyść Partenope. Z drugiej strony, z racji tego, że marka pomimo swojego włoskiego rodowodu, jest jak by nie było polska, wysyłka jest darmowa, a wszystkie ewentualne zwroty (mamy na to 21 dni), wymiany i reklamacje wydają się być prostsze do okiełznania. Istotnym aspektem może być również to, że buty są wygodne, praktycznie od samego początku użytkowania i nie wymagają odstraszającego niektórych, procesu wstępnego ich “łamania”. Także ich wygląd sprawia pozytywne wrażenie. Mając to wszystko na uwadze, warto zastanowić się nad przetestowaniem czegoś z ich oferty.   

Ponadto, obecnie całość asortymentu objęta jest wyprzedażą sezonową, macie więc możliwość nabycia i przetestowania obuwia Partenope w jeszcze atrakcyjniejszych cenach.  


3... 2... 1... ARMS!


W podsumowaniu wpisu "Coś starego, coś nowego" wspominałem dość enigmatycznie o pewnych około blogowych zmianach, nad którymi już od jakiegoś czasu pracuję. Dziś nadszedł ten moment, by zdradzić Wam nieco więcej na temat jednej z nich.

Urodziłem się pod koniec PRLu, załapałem się więc jeszcze na "czasy braku i niedoboru". Ponadto, wywodzę się z rodziny, w której krawiectwo i szycie odzieży było czymś oczywistym i powszechnym. Od najmłodszych lat miałem więc do czynienia z maszyną do szycia i całym procesem tworzenia niepowtarzalnych elementów ubioru. Duża w tym zasługa mojej babci, która była Mistrzynią Krawiectwa i która miała aktywny udział w rozwijaniu we mnie zamiłowania do tej materii. Ponadto, z pokolenia na pokolenie, także sam duch kreatywności i potrzeba twórczego spełnienia wydaje się w moim rodzie nie słabnąć.

Naturalnym więc jest, że od dłuższego czasu po mojej głowie chodził pomysł realizacji projektu, który z jednej strony nawiązywałby do tej tradycji, z drugiej zaś pozwalał na stawienie czoła aktywnemu tworzeniu wycinka rzeczywistości, na którym opiera się ten blog i duża część moich aktywności.


PROSTE ROZWIĄZANIA NIE SĄ DLA MNIE

Pomimo dynamicznego rozwoju w ostatnich latach rynku klasycznej odzieży męskiej, wciąż brakuje mi na nim całej gamy produktów, które spełniałyby moje oczekiwania, tj. były zaprojektowane z dbałością o detale, a przy tym funkcjonalne, jak najbardziej wszechstronne i dostępne cenowo. Chodzi mi o taką odzież i dodatki, które znajdą szerokie spektrum zastosowań i będą "codzienne" w ten sposób, który pozwala na wykorzystanie ich zarówno w bardziej formalnej garderobie jak i w sytuacjach zdecydowanie pozbawionych znamion jakiejkolwiek formalności. Chciałbym, aby każdy facet, który odczuwa zamiłowanie do klasycznych inspiracji, mógł z tych rozwiązań skorzystać. Bez względu na to, czy akurat pracuje za biurkiem, czy też jego praca wcale z biurkiem nie jest związana; czy w danym momencie beztrosko odpoczywa, czy też ma głowę zaprzątniętą milionem spraw, a przy tym jest w trakcie zakupów połączonych z jednoczesną animacją swoich dzieci. Wiecie, taka "klasyka ponad podziałami, przetłumaczona na język współczesnego świata".

Czuję, że obecnie narzucona wizja klasycznego stroju, w wielu sytuacjach, najzwyczajniej się nie sprawdza i nie nadąża za oczekiwaniami, które są przed nami stawiane. Mężczyźni starają się jak mogą, odrzucając krępujące ich usztywniacze, ale to wciąż okazuje się tylko rozwiązaniem połowicznym. Marynarka bez konstrukcji i koszula bez krawata nie zawsze wystarcza.

Mając na uwadze, w którą stronę podąża moda męska i jak bardzo ten kierunek zbieżny jest z moimi osobistymi przemyśleniami, a ponadto, dostrzegając jak wiele rozwiązań uznałem za znaczące trendy w momencie kiedy inni pukali się w głowie mówiąc "kto to będzie nosił", postanowiłem samodzielnie stawić czoła postawionemu przed sobą wyzwaniu.

Jednocześnie chciałem, aby była to nowa jakość na lokalnej arenie, oparta na innych założeniach niż wszystko to, z czym mogliście mieć do czynienia dotychczas. Stąd też pomysł, aby pójść o krok dalej i zaproponować Wam inne wyjście.





ARMS

Pomimo wysoko postawionej poprzeczki oraz swojego zakrawającego o obsesję zamiłowania do perfekcji, które to wpędza mnie w mnóstwo kłopotów i sprawia, że często jestem odbierany niezgodnie z moimi intencjami, postanowiłem nie iść żadną ze ścieżek moich poprzedników. Nie zamierzam więc zamienić swojego bloga w markę odzieżową, nie będę także tworzyć jej w kooperacji z żadną inną, istniejącą marką. Co więc wymyśliłem? Mając na uwadze moje zamiłowanie do ruchu DIY i rozwiązań nieoczywistych oraz swoje postpunkowe korzenie, zdecydowałem się na stworzenie projektu, który w dużej mierze będzie bazował właśnie na nich, nawet jeśli skazuje mnie to na kolejną niszę. Wierzę, że z Waszą pomocą może się to udać.

Ok, konkrety. Od czasu do czasu, w ramach przestrzeni, którą nazwałem ARMS, chciałbym przedstawiać Wam możliwość nabycia produktów, które będę przygotowywał dla Was według określonego schematu i zasad:


  • Tworzenie niedrogich, trwałych, stylowych i uniwersalnych produktów. Najlepiej naraz.
  • Zachowanie przy tym najwyższej, możliwej do uzyskania jakości.
  • Różnorodność produktów, z naciskiem na te, których na rynku brakuje.
  • Produkowanie wszystkich rzeczy w ograniczonych ilościach.
  • Cena produktu ustawiona na jak najbardziej realnym i możliwym do osiągnięcia poziomie.
  • Ograniczenie do minimum polityki promocji i wyprzedaży.
  • Korzystanie w pierwszej kolejności i w miarę możliwości, z lokalnych dostawców i producentów w myśl zasady "najpierw Polska, później Europa i Świat".
  • Zrównoważony rozwój, dbałość o środowisko i etyczne aspekty na wszystkich etapach produkcji i dystrybucji.
  • Tworzenie produktów w ramach kooperacji z markami / firmami specjalizującymi się w swoich dziedzinach.


Ponadto ARMS będzie także przestrzenią, w której swoje drugie życie będą miały szansę odnaleźć wyselekcjonowane ubrania z rynku wtórnego. Dla wtajemniczonych, jest to kolejna faza rozwoju grupy Renevue,  do dołączenia do której zresztą, wciąż serdecznie Was zapraszam.

Dzięki takim rozwiązaniom, pozostanę w zgodzie z samym sobą,  a ponadto blog i treści publikowane na nim, nie tylko nie ucierpią, ale być może, głównie dzięki dodatkowej stymulacji, także zyskają na tym projekcie. I o ile nie nastawiam się na szybką i spektakularną korzyść finansową, nie będę ukrywał, że prowadzenie bloga na dotychczasowych zasadach wymaga ode mnie dużej dozy determinacji, samozaparcia oraz nakładów, zarówno jeśli idzie o czas i energię jak i środki finansowe. Dlaczego nie połączyć więc przyjemnego z pożytecznym?




DLACZEGO ARMS?

Zakładam, że pierwszym i najbardziej oczywistym skojarzeniem będzie armia, wojsko, militaria, itp. itd. I faktycznie, coś jest na rzeczy, w końcu moda męska od zawsze lubiła flirtować z wojskowymi zapożyczeniami, a odzież z demobilu to solidny filar "wintydżu". Ten z kolei, stanowi dla projektu ARMS niewątpliwe źródło inspiracji. To także nawiązanie do istotnej dla mnie idei braterstwa i solidarności, jednakże w sposób dalece odległy od zbrojnego tła. ARMS to w końcu też ramiona, na których można się oprzeć, to wyciągnięta ręka, to obietnica schronienia i bezpieczeństwa, to rama, która utrzymuje wszystko w ryzach. Dosłownie i w przenośni. Nie ma chyba bardziej istotnej dla klasycznej mody męskiej części ciała, niż budujące całą sylwetkę ramiona. To na nich opiera się ciężar proporcji i to ich rozłożystość symbolizuje siłę. W końcu ramiona, to przepustka do świata aktywności fizycznej i sportu, zwłaszcza w swojej klasycznej, pięknej postaci. Wypadkową tych wszystkich skojarzeń ma być właśnie ARMS i z nich czerpie pełnymi garściami.


3... 2... 1... ARMS!

Swoją nieoficjalną premierę, dla najuważniejszych obserwatorów moich poczynań, ARMS miało już w piątek, na szczęście, nie wszystko się wyprzedało, tak więc ta oficjalna, może mieć miejsce właśnie w tym momencie. 

Jako pierwszy produkt, w dużej mierze, ze względu na obecne warunki pogodowe, wybrałem klasyczną czapkę wełnianą, inspirowaną swoim wojskowym odpowiednikiem tj. amerykańską Watch Cap. Czapka wykonana została w Polsce, w 100% z wełny merynosa i posiada możliwość regulacji stopnia wywinięcia. Dzięki temu, możemy nosić ją, w zależności od preferencji i potrzeby, na czubku głowy niczym "dokerkę" lub też jako "tradycyjną czapkę", mocniej naciągniętą na uszy. Czapka dostępna jest w czterech kolorach:  NAVY (granatowym), DARK GREEN (ciemnozielonym), GREY (średnim szarym) oraz BURGUNDY (ciemna czerwień / bordo / burgund). Cena każdej z nich to 111 zł plus koszty wysyłki. Jeśli to poprawi Wam humor, to cena ta stanowi niespełna 75% ze 150 zł, ale i bez tej informacji, to jedna z najkorzystniejszych opcji cenowych dostępnych obecnie na naszym rynku. 



Ponadto, ARMS jako projekt komercyjny, działa na zasadach sklepu online, tj. na wszystkie produkty otrzymujecie gwarancję, podobnie jak prawo zwrotu nieużywanego towaru w ciągu 14 dni od momentu jego otrzymania, a także dokument potwierdzający zakup.

Zapraszam zatem do zapoznania się z produktami, a jeśli uznacie to za słuszne, także do ich zakupu.

O kolejnych produktowych pomysłach będę starał się informować Was za pośrednictwem wszystkich kanałów projektu, tj. sklepu online, strony FB, profilu na Instagramie, a także za pośrednictwem wspomnianej już grupy Renevue oraz samego bloga, profilu OUTDERSEN na FB i na Instagramie, a także niedawno powstałej na FB grupy: OUTDERSEN - moda męska i styl współczesnego mężczyzny. Do śledzenia wszystkich tych kanałów i dołączenia do tych grup serdecznie Was zresztą w tym miejscu zapraszam.

Każdy głos, pomysł i opinia w tej sprawie będą dla mnie niezwykle istotne i wartościowe!

Łukasz


PODRÓŻOWANIE W DOBRYM STYLU - PRZYGOTOWANIE DO PODRÓŻY


Już w trakcie pisania pierwszej części poradnika pakowania, bo tak wypada ją w tym miejscu nazwać, czułem, że nie jestem w stanie poruszyć wszystkich istotnych zagadnień i że muszę skoncentrować się tylko na pewnym ich wycinku. Wynikiem tego było kompedium wiedzy poświęcone jak najbardziej efektywnemu składaniu i transportowania rzeczy, wzbogacone o kilka, moim zdaniem, przydatnych rozwiązań. Od tamtej pory po mojej głowie chodził roboczy pomysł na osobny materiał poświęcony samym przygotowaniom do podróży. Dlatego też, postanowiłem, że jeśli tylko będę miał ku temu sprzyjające okoliczności, zasiądę do kolejnej części. Okoliczności takie pojawiły się przy okazji mojej kolejnej współpracy z marką WITTCHEN, co cieszy mnie podwójnie, bo marka ta aktywnie uczestniczy w moich podróżach już od dłuższego czasu. 

Patronem wpisu jest marka WITTCHEN. Marka w żaden sposób nie ingerowała w tematykę lub też samą treść wpisu, zapewniła mi jednak wsparcie niezbędne do stworzenia tego poradnika.

W tej części postanowiłem poruszyć wszystkie zagadnienia związane z przygotowaniami do pakowania i podróży, na które nie wystarczyło miejsca ostatnim razem. Przy okazji zapisałem sobie kilka kolejnych, które pojawią się zapewne w części trzeciej, a może i kolejnych. Tak jak już wspomniałem w poprzedniej części, nie ma jednego typu podróży, ciężko jest więc stworzyć poradnik uniwersalny, który będzie pasował do wszystkich okoliczności. A nawet jeśli jest to możliwe, jego objętość powinna mieć rozmiary książki. Hymm… Tak czy inaczej, starałem się aby ta część była jak najbardziej uniwersalną i praktyczną inspiracją, możliwą do zaadaptowania przez Większość z Was, a jednocześnie, aby stanowiła spójną kontynuację, tego co już opublikowałem. 

Ponadto, także i tym razem wszystkie rozwiązania nacechowane są dużą dozą moich osobistych przyzwyczajeń i wypracowanych nawyków. Jeśli Wy macie jakieś ciekawe alternatywne rozwiązania, koniecznie napiszcie o tym w komentarzu.


LISTA RZECZY DO ZROBIENIA PRZED WYJAZDEM
ORAZ LISTA RZECZY ZABRANYCH / DO ZABRANIA

Przed każdym swoim wyjazdem staram się przygotować listę rzeczy do zrobienia oraz do zabrania ze sobą. Jest to w moim przypadku o tyle proste, że takie listy tworzę sobie praktycznie cały czas. Kiedyś długopisem w notatniku, teraz znacznie częściej w komputerze za pośrednictwem aplikacji typu to do. Z natury jestem roztrzepany i lubię robić kilka rzeczy na raz, taka lista pomaga więc mi w znacznym stopniu usystematyzować moje działania i zapanować nad "przedwyjazdowym chaosem". Zwłaszcza lista rzeczy do zabrania okazuje się przydatna, także podczas trwania wyjazdu oraz przy okazji pakowania przed powrotem. Co prawda za każdym razem obsesyjnie sprawdzam zawartość wszystkich szafek oraz przestrzenie dokoła i pod wszystkimi meblami w apartamencie / pokoju, ale szybkie porównanie zawartości bagaży z listą zabranych rzeczy nie zaszkodzi. Ma to jeszcze jedną istotną cechę, pozwala na szybko porównać listę rzeczy, które zabraliśmy z pulą tych, które faktycznie użytkowaliśmy i wyciągnąć cenne wnioski na przyszłość. Ja dzięki temu w znacznym stopniu zmniejszyłem ilość niepotrzebnych rzeczy zabieranych w imię zasady "w razie W", zastępując je bardziej wszechstronnymi rozwiązaniami. Tak, "strategie pakowania", to temat na osobny poradnik. 



BAGAŻ 2.0 

Kiedy już wiemy co chcemy zabrać, przydałoby się mieć jeszcze coś, w co będziemy mogli te wszystkie rzeczy zapakować. Funkcjonalny i odpowiednio dobrany bagaż, to połowa sukcesu. Pojemna i ergonomiczna walizka wyposażona w cztery, najlepiej wymienne, kółka; system przegródek, schowków i pasów trzymających wszystko na miejscu, a do tego równie przemyślany plecak lub podręczna torba z paskiem do mocowania na walizce, to najbardziej podstawowe rozwiązania, na które należy zwrócić uwagę w pierwszej kolejności. Zwłaszcza w przypadku większej ilości bagaży, nasze plecy będą nam za nie wdzięczne. Przy okazji tego wyboru, warto wziąć pod uwagę także potencjalną odporność na warunki atmosferyczne oraz samą wytrzymałość użytych tworzyw i materiałów. Tarcie, obicia, wstrząsy, zarysowania i uderzenia, a także woda, błoto itp. to prawdopodobne środowisko w którym przyjdzie funkcjonować naszym plecakom i torbom. 

Współczesne bagaże mają do zaoferowania jednak jeszcze nieco więcej i to nie tylko w temacie ułatwiania podróżowania. Np. specjalne, dedykowane do transportowania garniturów, torby, o których wspominałem w poprzedniej części, stylowe skórzane torby podróżne z kółkami i regulowanym uchwytem albo plecaki z wbudowanymi gniazdami USB oraz przestrzenią na powerbanki. Sam korzystam z takiego plecaka już od jakiegoś czasu i muszę przyznać, że sięgałem po to rozwiązanie niejednokrotnie, zwłaszcza, gdy okazywało się, że gniazdka w pociągach lub autobusach akurat w pobliżu mojego miejsca nie działają.

Inną ciekawą i przydatną opcją, jest walizka ze specjalną, osobną i dostępną od zewnątrz kieszenią na laptopa, dokumenty i wszystkie inne “biznesowe” niezbędniki. O ile nie podróżujemy akurat z aktówką lub plecakiem lub też jesteśmy fanami kompresowania bagaży do absolutnego minimum, jest to rozwiązanie bardzo praktyczne. Jeśli natomiast nasz podróżniczy minimalizm wygląda dobrze tylko w teorii lub też nie potrafimy powstrzymać się  przed podróżniczymi zakupami, warto wziąć pod uwagę walizkę, z powiększaną przestrzenią lub w wariancie odchudzonym, wykonaną z lekkich tworzyw.

Ciekawym rozwiązaniem, na widok którego oczy zaświecą się każdemu gadżeciażowi, a od którego końmi trzeba było mnie odciągać, jest także walizka z wbudowaną hulajnogą. Czy to bardziej gadżet czy też efektywne rozwiązanie na przemieszczanie się po lotniskach, dworcach i innych tego typu przestrzeniach, nie wiem, ale chętnie użytkowałbym jej typowo miejski odpowiednik. Hulajnoga z bagażnikiem, to jest to! 

MÓJ PODRÓŻNICZY NIEZBĘDNIK 

Chyba każdy ma taki pakiet prawdziwie niezbędnych rzeczy, bez których zazwyczaj nie wychodzi z domu. W codziennych sytuacjach mój everdyay carry ogranicza się do portfela mieszczącego wszystkie dokumenty, karty i gotówkę, telefonu, kluczy, a także w wersji rozszerzonej, scyzoryka. Przy okazji podróży jednak powiększa się niemiłosiernie i w zależności od długości i rodzaju wyjazdu, obejmuje większość, jeśli nie wszystkie z wymienionych poniżej rzeczy. Być może wynika to w pewnym stopniu z nadgorliwości oraz czarnowidztwa, ale żaden z poniższych przedmiotów, zwłaszcza w dłuższej perspektywie, nie okazał się w podróży bezużyteczny: 

  • portfel codzienny - zamykany na zamek, mieści dokumenty, karty i inne drobiazgi 
  • portfel awaryjny - w razie “w”, z ratunkową ilością gotówki i jakimś dokumentem, zwłaszcza przy okazji wyjazdów zagranicznych i gdy np. akurat macie zamiar zgubić swój podstawowy portfel na targach Pitti Uomo 
  • latarka - wiem, jedna jest w telefonie, ale wolę mieć dodatkową z niezależnym ładowaniem 
  • powerbank + ładowarka do telefonu - bo energii w podróży nigdy za wiele scyzoryk - im więcej kreatywności, tym bardziej użyteczny 
  • taśma samoprzylepna - sprawa ma się podobnie jak ze scyzorykiem, a ponadto, świetnie radzi sobie z reanimacją zniszczonych walizek 
  • stopery/zatyczki - odkąd zacząłem je stosować jako sposób na odizolowanie się od hałasu w podróży, zabieram je wszędzie 
  • słuchawki - kiedy akurat nie śpię z zatyczkami w uszach, pewnie robię to z regularnymi słuchawkami 
  • dmuchana poduszka podpierająca kark - podobnie jak stopery, rzecz obowiązkowa; plusem jest to że zajmuje mało miejsca, minusem, użytkowanie w samolocie, przy zmieniającym się ciśnieniu (poduszka robi się twardsza) 
  • zegarek - na co dzień, nie zawsze go użytkuję, ale w trakcie podróży lubię mieć czasomierz niezależny od telefonu mini 
  • apteczka, czyli: plastry, w tym plastry na otarcia i odciski; tabletki przeciwbólowe; coś na ból/nawilżenie gardła, coś na przeziębienie; środek dezynfekujący; w kolejce natomiast czekają gumowe rękawiczki, folia termiczna i kurs pierwszej pomocy, 
  • metalowa butelka z funkcją termosu - oszczędza czas, pieniądze, a dodatkowo zmniejsza zużycie plastiku; pozwala także na noszenie ze sobą “ratunkowej porcji kawy” 
  • waga do bagażu -  zazwyczaj jestem spakowany “na styk” i jeszcze chyba się nie obyło bez roszad między bagażami przed nadaniem walizek 
  • identyfikator / pas / kłódka do walizki - mam tu głównie na uwadze pieczołowitość, troskliwość i opiekę, pod jaką oddawane są na lotniskach nasze walizki, jednak nie tylko tam mogą się przydać
  • pokrowiec na walizkę - lub torba z Ikeii pełniąca podobną funkcję - reakcje ludzi bezcenne 
  • materiałowa torba na zakupy 
  • zestaw przyborów krawieckich - nici w kolorach waszej garderoby (warto wziąć pod uwagę również, garderobę partnera / partnerki), igła, agrafka plus, w wersji rozszerzonej, małe nożyczki 
  • okulary przeciwsłoneczne - bo słońce świeci najmocniej wtedy, gdy akurat się ich ze sobą nie zabierze 
  • notatnik + długopis - komputer i telefon są użyteczne, ale notes i kartka to bardzo przydatne narzędzie komunikacji, zwłaszcza #zagranico 
  • golarka + akcesoria + kosmetyczka - niby oczywiste i jasne, ale kto raz zapomniał, już zawsze będzie wpisywał na tę listę 
  • książka lub czytnik - podróż podczas której nie jestem akurat kierowcą, to jeden z nielicznych momentów, kiedy mogę w spokoju poczytać,  wniosek z tego taki, że warto podróżować i to najlepiej komunikacją zbiorową ;) 

Oczywiście w Waszym przypadku, ta lista może wyglądać zupełnie inaczej i bez wątpienia będzie uwzględniać Wasz indywidualne preferencje oraz potrzeby. Moją podałem jako inspirację do zastanowienia się nad tym tematem i utworzenia własnego podróżnego niezbędnika. 

JAK ROZDZIELIĆ ZAWARTOŚĆ MIĘDZY BAGAŻE 

Opcji jest kilka, ale ja kieruję się zasadą, że wszystkie cenne dla mnie, zwłaszcza z zawodowego punktu widzenia, przedmioty wędrują zawsze w bezpośredniej bliskości mojej osoby. I tak do plecaka ładuję zazwyczaj swojego laptopa wraz z ładowarką (jeśli brakuje mi miejsca, ładowarka ląduje wraz z ładowarką aparatu w walizce, ale laptop musi być naładowany), aparat, drugi obiektyw, zapasowe baterie i inne absolutnie niezbędne przedmioty z tej grupy. Ponadto staram się mieć w nim część najbardziej potrzebnych i dozwolonych (loty samolotem) przedmiotów z mojego podróżniczego niezbędnika. 

Pozostałe cenne przedmioty umieszczam w licznych, głównie wewnętrznych, kieszeniach mojej odzieży. Główny bagaż to miejsce gdzie ląduje cała odzież, kosmetyczka oraz elektryczna golarka wraz z akcesoriami, a także wszystkie inne przedmioty, które akurat przewożę. 

O tym jak pakować samą walizkę krok po kroku, przeczytacie w poprzedniej części poradnika


STRÓJ NA PODRÓŻ 

No dobrze, listy przygotowane i odhaczone, bagaże spakowane, podróżniczy niezbędnik na swoim miejscu. Bilety wydrukowane lub w aplikacjach, podobnie jak plany podróży. Wydaje się więc, że jesteśmy gotowi do drogi. W tym miejscu warto zastanowić się jeszcze w czym tę podróż pokonać i wcale nie mam tu na myśli zabawy w podróżniczą rewię mody, a dalece bardziej istotne są dla mnie komfort i wygoda.

Przede wszystkim staram się więc aby był to ubiór składający się z kilku wygodnych warstw, które można szybko zakładać i ściągać w celu zapewnienia sobie optymalnego komfortu termicznego oraz takich, które jestem w stanie wykorzystać jako poduszka czy też koc / narzuta. Kieruję się tu zasadą, że lepiej mieć na sobie jedną rzecz za dużo, niż za mało. Nie dość że minimalnie odciążam bagaż i ograniczam prawdopodobieństwo irytującego przemarznięcia, to jeszcze mogę podzielić się nadprogramowym okryciem z osoba, która ze mną podróżuje. Musi to być także odzież, która nie będzie utrudniać mi ruchów podczas mocowania się z walizkami przy wsiadaniu i wysiadaniu z pojazdów wszelakiej maści, układaniu ich w przestrzeniach bagażowych, wnoszeniu po różnorakich schodach, itp. itd. Mając to wszystko na uwadze, od jakiegoś czasu praktycznie całkowicie zrezygnowałem z "sartorializmu w czystej formie", na rzecz około sportowego uniformu. I tak, w zależności od pory roku i innych okoliczności, na mój podróżniczy uniform składają się następujące elementy: 

  • spodnie dresowe lub inne luźniejsze wygodne,
  • sportowe obuwie lub naprawdę wygodne, rozchodzone i sprawdzone w boju loafersy 
  • coś na głowę - w zależności od pory roku, czapeczka z daszkiem, czapka wełniana lub kapelusz 
  • koszulka polo lub t-shirt 
  • sweter, lub sweter z golfem na zamek - ten drugi to mój ostatni wynalazek, bardzo dobrze sprawdza się gdy na zewnątrz jest zimno, a wewnątrz hula ogrzewanie - zamek rozwiązuje ten problem zgodnie z nazwą, tj. błyskawicznie 
  • ocieplacz - nie dość, że ogrzewa korpus, to jeszcze świetnie sprawdza się jako poduszka 
  • kurtka / płaszcz, a w sezonie letnim marynarka / cienka kurtka - zawsze mam przy sobie coś, co mogę narzucić na kolana lub po prostu czym się przykryć kiedy robi się chłodno. 

płaszcz i spodnie - ZACK ROMAN, sweter i ocieplacz - SUITSUPPLY, koszulka polo - KARLSPORTS, czapka - POLO RL, buty - COMMON PROJECTS, zegarek - ORIENT

I to by było na tyle jeśli chodzi o moje przygotowania bagażu do podróży. Mam nadzieję, że także i tym razem treść poradnika okaże się dla Was przydatna i pomocna. Ponadto  zachęcam raz jeszcze do zapoznania się pierwszą częścią, a także do dzielenia się w komentarzach swoimi sposobami na przygotowania do podróży.

Kultura wyprzedaży

Photo by  Claudio Schwarz 

Jeśli jeszcze o tym nie słyszeliście, w co szczerze wątpię, już za chwilę Czarny Piątek. Święto pod sztandarem niepohamowanych i kompulsywnych zakupów wbrew zdrowemu rozsądkowi i realnym potrzebom, zwieńczone dwiema pustkami, jedną wewnętrzną i drugą, w kieszeni / na koncie / w portfelu. Jest to także moment rozpoczynający kwartał sezonowych wyprzedaży, po którym nastąpią wyprzedaże międzysezonowe, po których nastąpi kwartał wyprzedaży letnich. Jeszcze tylko międzyzesonowe wyprzedaże wczesną jesienią i znów mamy Czarny Piątek. Viva la konsumpcjon!

Zazwyczaj staram się nie kupować odzieży pod wpływem impulsu, jednak w czasie sezonowych wyprzedaży, to postanowienie wystawiane jest na ciężką próbę. Ceny wydają się tak bardzo niskie, a produkty tak niezwykle potrzebne. Zwłaszcza, że nigdy nie lubiłem i wciąż nie lubię przepłacać, a windowanie pierwotnej ceny produktu uważam za zabieg wątpliwej etycznie natury. Oczywiście wiadomym jest, że marki odzieżowe, jak każda inna firma, nastawione są na generowanie zysku i nikt nie może, ani nawet nie powinien, im tego zabronić.

Nie przekreślam też idei wyprzedaży w ogóle, okazjonalne promocje w przedziale od kilku do kilkunastu, a w pewnych okolicznościach, nawet kilkudziesięciu procent to dobra opcja by zachęcić niezdecydowanych klientów do zakupu, a przez to także do lepszego zapoznania się z marką.  Rozumiem też, jeżeli komuś od dłuższego czasu zalega na magazynie towar, który okazał się nietrafionym pomysłem i chciałby chociaż częściowo uwolnić włożone w niego środki. Wyprzedaż wydaje się w takim wypadku jedyną opcją, a produkty mają szanse znaleźć nowe domy zamiast wylądować na śmietniku.

Jednakże walka o klienta czerwonymi metkami, przekreślonymi cenami i "likwidacjami kolekcji" przybrała w ostatnim dziesięcioleciu jakąś wręcz kuriozalną formę. Tu już nawet nie chodzi o ten poziom sprytu, gdzie czeka się z zakupami do okresu wyprzedaży, tylko o taki, gdzie niczym wielcy strategowie, jesteśmy zmuszeni ocenić realną wartość produktu i oszacować kiedy i czy w ogóle, zbliży się do niej proponowana na metkach cena. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że obecnie przypomina to jakiś rodzaj wyrafinowanej licytacji pomiędzy marką i klientem, w którą zamieszana jest także nasza wewnętrzna walka o utrzymanie nerwów i zakupowych pragnień na wodzy. Co ciekawe, przegrać może tylko klient.

Często za proponowaną przez marki ceną nie idzie żadna realna wartość dla nas. Nawet jeśli jest wyjątkowo niska, to prawdopodobnie i tak jest ona dla marki opłacalna i wkalkulowana w jej zarobkową działalność. Już nawet pomijając fakt, że nijak się to ma do ceny pierwotnej, stawia to duży znak zapytania co do jakości produktu. Ciężko jest zrobić dobry produkt w "sieciówkowej" cenie, a napewno już nie w ich cenie wyprzedażowej. I nie przekona mnie tu nikt argumentem o wolumenie zamówienia w ujęciu globalnym. Od lat śledzę jakość produktów w różnych segmentach i jakość większości z nich leci na złamanie karku z sezonu na sezon, ceny nie stają się zaś bardziej przystępne.

Z drugiej strony, załóżmy że jesteśmy teraz nową marką, próbujemy wejść ze swoim produktem na rynek i nie chcemy poddać się opisanym powyżej tendencjom. Zaproponujmy uczciwe ceny i zrezygnujmy z polityki nachalnych i permanentnych obniżek. Ciekaw jestem ile na takim rynku wytrzymamy. Racjonalna cena bez magicznych obniżek nie ma zbyt wielkich szans w starciu z poczuciem zrobienia dobrego interesu. A to poczucie zaszczepiane jest nam od lat coraz głębiej i mocniej. Oczywiście istnieją marki, które rzeczywiście idą pod prąd lub chociaż starają się sprawiać takie wrażenie i nie poddają się tym tendencjom, jak chociażby nasze rodzime Sartolane, które warto promować i pokazywać jako przykład, czy też lider na rynku garniturów z wieszaka, inspirowanych klasyczną modą męską, którego w tym miejscu mimo wszystko promował nie będę.

I żeby nie było, my jako klienci także nie jesteśmy bez winy. "Posiadanie sensem życia?" głosiło uformowane w zapytanie hasło jednej z niedawnych reklam banku od topionych w stawach hulajnóg. Bardzo trafne i boleśnie prawdziwe, swoją drogą. I nie specjalnie ważnym jest, czy miało skłaniać do refleksji, czy skutecznie nakłonić do skorzystania z produktu, tym razem finansowego. To tylko kolejny z morza komunikatów, które wryły się w głowę, rozgościły w naszej podświadomości, odczarowały i rozgrzeszyły nas z tego wszystkiego, co być może od czasu do czasu nas uwierało. Daliśmy się nabrać na potrzebę ciągłych zmian w zamian za poczucie stawania się lepszym. Nie zwracamy już nawet uwagi na to, że są to obietnice bez pokrycia. Nie mamy czasu, stoimy w następnej kolejce. Tak jakby ilość posiadanych rzeczy miała wpłynąć na ilość wolnych przestrzeni wewnątrz nas samych. Patrząc na poczynania np. Gianluca Vacchi, instagramowego hedonisty i dziedzica włoskiego imperium opakowań, który w wieku 45 lat doznał epifanii, odrzucił sztućce i postanowił konsumować garściami, pustka ta wydaje się niemal namacalna. W końcu ile radości może sprawiać takie życie? Także i tu, w pewnym momencie chce się więcej.

No dobrze, trochę się na tej blogowej mównicy zagalopowałem. Wiemy już że niezbyt tu śmieszno, ale za to ciemno i straszno, pytanie czy można sobie jakoś z tym poradzić?

Podobno klienci z coraz większym dystansem i opanowaniem podchodzą do tych technik, coraz częściej zwracają uwagę na jakość, część z nich stara się dawać rzeczom także drugie życie poprzez sprzedaż i kupno w tak zwanym, drugim obiegu. Niektórzy odkopali także w katakumbach swojego wewnętrznego słownika zapomniane słowo "naprawić", ale ustalenie jego znaczenia może zająć jeszcze długie lata.

Deklaracje deklaracjami, ale ilość ludzi ogarniętych zakupowym szałem i to z jaką łatwością jesteśmy w stanie do nich dołączyć, świadczą o czymś zgoła odmiennym. Z drugiej strony, bardzo chciałbym wierzyć, że ogromne straty gigantów odzieżowych oraz nowa fala marek starających się działać w sposób zrównoważony i odpowiedzialny, to zwiastun większych zmian.

Czego przy okazji tego "święta zakupów" sobie i Wam życzę.


I piszę to ja, bloger od szmatek.


Łukasz



PS W celu poprawienia jakość kontaktu z Wami, chwilę temu wystartowała fejsbukowa grupa poświęcona tematom poruszanym na blogu oraz w mediach społecznościowych bloga OUTDERSEN, a także wszystkim tym, które w sposób bezpośredni i pośredni dotyczą męskiego stylu i mody. Link znajdziecie na górze, w bocznej kolumnie bloga.

I nie, nie tylko w ujęciu "klasycznym, pobłogosławionym". Bez kija i wapna, ale z szacunkiem i tolerancją. Masz, pytania, wątpliwości, ciekawe spostrzeżenia? To miejsce jest dla Ciebie i serdecznie Cię do dołączenia do niego zapraszam! 


Czekoladowy sweter z dekoltem w szpic



Ponad rok temu, do moich łask powrócił sweter z dekoltem w szpic (v-neck). To znaczy w teorii, bo o sweter z dekoltem dokładnie takim, jaki sobie wymyśliłem, wcale nie jest tak łatwo, zwłaszcza jeśli pod uwagę weźmiemy nie tylko wzornictwo i odpowiednią jakość, ale i przystępną cenę. 


SWETER 

"No dobrze, ale właściwie o jak dekolt Ci chodzi?" może w tym miejscu zapytać ktoś.

Otóż, o taki o odpowiednio głębokim wycięciu, które pozwoli na noszenie rozpiętych koszul oraz koszulek polo, a przy okazji nie będzie zbyt rozlazły, co zminimalizuje efekt rozchełstania wokół szyi. Upraszczając, szpic ma być głęboki i wąski. Sam sweter może być także lekko luźniejszy, ale przy tym dość krótki, taki żebym mógł nosić go ze spodniami o wyższym stanie. W sumie, to przy moim wzroście, każdy stan byłby dobry, bo dostępne swetry są na mnie zazwyczaj zdecydowanie za długie. Swoją drogą, też macie ten problem, czy to tylko mój kolejny wymysł?



Krykietowy sweter prezentowany kilka wpisów temu, zmierzał w całkiem dobrym kierunku, ale po pierwsze to sweter krykietowy, który nie jest najbardziej wszechstronnym elementem garderoby, po drugie, dekolt był wciąż trochę zbyt rozlazły, a po trzecie, był z bawełny i to raczej tej średniej jakości. Nie jest tak, że bawełna jest  zła i niepraktyczna, ale po prostu swetry wełniane cenię sobie wyżej.

Ten prezentowany w dzisiejszym wpisie, wykonany jest z wełny właśnie, a do tego posiada dekolt o całkiem dobrych proporcjach. Na dodatek przędza ma przyjemny i nietypowy obecnie, odcień czekolady. Minusem dla Was może natomiast być zaś fakt, że to egzemplarz wintydżowy, wyszukany w sklepie z odzieżą z drugiej ręki.


ZESTAW

Po raz kolejny chciałem zabawić się estetyką zaczerpniętą od starego, dobrego preppy. Tym razem jadnak postawiłem na nieco lżejszą w odbiorze i być może dla niektórych również bardziej współczesną, całość. Dżinsy o prostych nogawkach mogliście oglądać już we wpisie "Przypadkowy włóczykij", koszulę OCBD chociażby w zestawie ze wspomnianym krykietowym swetrem, czapeczkę z daszkiem zresztą także tam lub we wpisie o ciemnej szarości i byciu nadubranym.

Nowe są tylko sweter oraz buty. Sweter w sumie tylko w kontekście mojej szafy, natomiast loafersy, to egzemplarz marki Partenope Napoli, który to od jakiegoś czasu intensywnie testuję. O samej marce pojawi się tu zresztą wkrótce osobny tekst. 



A skoro jesteśmy już przy stopach, to zdaję sobie sprawę, że ten beż skarpet może być w jakimś stopniu kontrowersyjny, ale mi tu akurat wyjątkowo pasował. Nie dość, że koresponduje z czapeczką, to jeszcze trochę udaje "gołe stopy". Ponadto, jest też próbą oswojenia połączenia jasnych (a nawet białych) skarpet z loafersami, tj. rozwiązania często stosowanego w klasycznym preppy, do którego znów coraz chętniej  sięgają szmatkowi entuzjaści. Spokojnie, do głównego trendu pewnie nie przejdzie, a jeśli nawet, to raczej nieprędko. 



sweter - M&S (via RENEVUE) // koszula ocbd - LANCERTO // dżinsy - ZARA // pasek - RENEVUE // czapka z daszkiem - POLO RL // penny loafers - PARTENOPE NAPOLI 








O moim goleniu słów kilka / recenzja golarki rotacyjnej REMINGTON Ultimate R9


Zarost na twarzy, to coś co łączy w mniejszym lub większym stopniu, praktycznie wszystkich facetów na naszym globie. Prędzej czy później, każdy z nas musi stanąć przed dylematem jak się z tym owłosieniem twarzy uporać. Dróg i możliwości jest wiele, począwszy od dzikiego i frywolnego zarastania, przez mniej lub bardziej fantazyjne strzyżenia, aż po regularne przycinanie i w wariancie ekstremalnym, karczowanie i równanie z hymm... twarzą. Także w sferze używanych do tego celu narzędzi, możliwości jest kilka i każdy może wybrać opcję, która najbardziej mu odpowiada.


Wpis zawiera recenzję golarki i powstał w wyniku współpracy z marką REMINGTON.


Korzystając z faktu, że tego tematu podjąłem się w wyjątkowym dla golenia miesiącu, pozwolę sobie w tym miejscu wspomnieć o inicjatywie jaką jest Movember. Listopad, to od wielu lat miesiąc solidarności z mężczyznami zmagającymi się z rakiem jąder oraz gruczołu krokowego, czyli dwóch najbardziej zabójczych, typowo "męskich" odmian nowotworów. Nazwa pochodzi od połączenia słów November (listopad) oraz mustache (wąsy), a jej głównym celem jest wzrost świadomości odnośnie zagrożenia oraz profilaktycznych badań, niezbędnych do wczesnego wykrycia zmian chorobowych. Wąsy, jako wciąż nietypowy rodzaj owłosienia twarzy, mają pełnić tu rolę katalizatora do luźnych i pozbawionych wstydu męskich rozmów na ten temat. Więcej o akcji Movember znajdziecie w moim wpisie sprzed kilku lat - "Siła wąsa".


Wąsy, to także ten rodzaj zarostu twarzy, który wyjątkowo sobie upodobałem, ale po kolei.


O MOIM GOLENIU SŁÓW KILKA

Prawda jest taka, że nie jestem, ani nigdy nie byłem wielkim entuzjastą golenia. Można powiedzieć, że odkąd tylko na mojej twarzy pojawiły się pierwsze włosy, kombinowałem jak proces usuwania ich uczynić najszybszym i najbardziej komfortowym. Stało to w jawnej opozycji do idei, którą wyznawał mój dziadek, dla którego spotkania z pędzlem, kremem do golenia i brzytwą, a później ręczną maszynką na wymienne ostrza, były praktycznie codziennością. Ja jednak miałem to sobie za nic i pomimo początkowych prób przekonania się do tego rytuału, wkrótce po osiągnięciu pełnoletności nabyłem swoją pierwszą maszynkę elektryczną z rotacyjnymi głowicami. Jak na dzisiejsze standardy można by ją uznać za urządzenie archaiczne, ale wtedy spełniała wszystkie moje wymagania. 


Przez kolejnych kilkanaście lat używałem innych modeli, które prawdę napisawszy, pełniły funkcję trymerów, ale tamta pierwsza głęboko wyryła się w mojej pamięci. Nawet pomimo tego, że opcja golenia "na gładko" nie była mi specjalnie potrzebna. Dopiero w ostatnich latach, kiedy to znów powróciłem do krótszego zarostu z zaznaczonym wąsem, gdy włosy na twarzy stały się wyraźnie sztywniejsze i gęstsze oraz gdy zaczęły zarastać coraz bardziej obficie górną część moich policzków i szyję, zacząłem poszukiwać rozwiązań, które pozwolą mi skutecznie się z tym tematem rozprawić. Po drodze okazało się, że mój zarost, podobnie jak pozostałe włosy na głowie, cechuje się brakiem organizacji, koordynacji i dużą dozą frywolności. Biorąc pod uwagę jej zawartość, nie dziwi mnie to zupełnie.


No dobrze, a jak wygląda moje golenie krok po kroku? 

Golę, a raczej przycinam zarost raz na kilka dni, w zależności od aktualnego poziomu chęci oraz realnych potrzeb. Jak już wspominałem powyżej, najlepiej czuję się z wąsem w asyście kilkudniowego zarostu. W moim odczuciu, w takiej fryzurze twarzy wyglądam najkorzystniej i doszedłem do niej drogą eliminacji, tj. z każdą inną bardziej było coś nie tak. Pozostał mi więc wąs. Modeluję go nożyczkami, po czym docinam maszynką. Maszynką przycinam także pozostały zarost na długość około 2-3 mm. Na tym etapie często korzystam ze specjalnego fartucha mocowanego z jednej strony na przyssawki do płaskiej powierzchni, z drugiej zaś na rzep, ściśle wokół szyi. Oszczędza mi to połowę sprzątania po całym rytuale, jest też bardzo pomocny w podróży. Następnie poprawiam kontury ostrzem trymera bez nakładki oraz ostrzem do precyzyjnego modelowania właśnie. Na sam koniec pozostaje docięcie niechcianego zarostu na policzkach oraz szyi. Z racji tego, że skórę na szyi mam wyjątkowo podatną na podrażnienia, a zarost niesforny i sztywny, ostatnio zacząłem eksperymentować z dodatkowym kremem do golenia. Z jednej strony, być może zarost faktycznie łatwiej poddaje się ostrzom, z drugiej jednak szybciej je zapycha, co przedłuża cały proces, nie mam pewności więc czy pozostanę z tą opcją na dłużej.



Między innymi z tych, opisanych powyżej powodów, bardzo ucieszyłem się na propozycję przetestowania flagowego modelu marki REMINGTON, tj. wielozadaniowej, rotacyjnej golarki i trymera do twarzy i ciała, oznaczonej jako "Ultimate R9", a wyposażonej w technologię, która według zapewnień producenta, minimalizuje ilość podrażnień. 



REMINGTON R9 - WRAŻENIA Z UŻYTKOWANIA

Maszynkę użytkuję od początku października, 1 - 2 razy w tygodniu.

To co rzuca się w oczy już na samym początku, to jakość wykonania oraz spasowania wszystkich elementów. Nie widać tu taniego plastiku o nierównych, odstających krawędziach i pomimo, że nie ma to bezpośredniego wpływu na jakość golenia, dobrze rokuje na dłuższą, owocną współpracę. Maszynka dobrze leży w ręce, a gumowane, boczne wstawki poprawiają chwyt, zwłaszcza gdy nasze dłonie są akurat mokre. Także samo manewrowanie jest  wygodne i precyzyjne, chociaż nie miałbym nic przeciwko gdyby maszynka była nieco mniejsza. Może mieć to znaczenie w przypadku mężczyzn o drobnych twarzach, a także w mniejszym stopniu, co dotyczy bezpośrednio mnie, częstego podróżowania, gdzie zarówno ilość miejsca jak i waga bywa mocno ograniczona. Przyznaję, to trochę szukanie dziury w całym, ale jeśli okaże się to faktycznie uciążliwe, wezmę pod uwagę jej typowo podróżną i podręczną wersję, tj. model XR1410 Flex 360°


Na uwagę zasługuje także kolejny istotny w podróży aspekt, a mianowicie, usztywniony, piankowy, dopasowany do kształtu golarki pokrowiec. Niestety, o pozostałe akcesoria takie jak końcówka z trymerem, stacja ładująca i sama ładowarka musimy zadbać we własnym zakresie. Z dwojga złego, wolę jednak tę opcję, zwłaszcza, że już niejednokrotnie musiałem przekopywać bagaż z powodu samoistnie włączającej się golarki spoczywającej w luźnym futerale z resztą osprzętu. Ponadto, także stację ładującą możemy złożyć w taki sposób aby zabezpieczyła włącznik przed przypadkowym uruchomieniem.


No dobrze, a co z samym goleniem? Otóż "nudy". Wszystko jest na swoim miejscu i ciężko jest się do czegoś przyczepić. Ostrza golą gładko i nie powodują specjalnych podrażnień, co jak już wspominałem powyżej, bywało moją zmorą, zwłaszcza w obrębie szyi. Podobno jest to zasługa podwójnych pierścieni o przeciwnym kierunku rotacji oraz duży zakres ruchu całych głowic. I w sumie nie mam podstaw by w to nie wierzyć. 


Sposób wymiany końcówek jest banalnie prosty i efektywny, a możliwość płukania i ogólnie, użytkowania pod bieżącą wodą, bardzo praktyczna. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę możliwość golenia "na mokro", z użyciem zmiękczających zarost kosmetyków. Sprawdziłem, działa.



Nie wiem czy był to w pełni świadomy zabieg projektantów i konstruktorów, ale obie końcówki można mocować w dwie strony, co jeszcze bardziej zwiększa i poprawia możliwości precyzyjnego golenia, np. w okolicach kącików ust czy przy granicy zarostu. Trymer regulowany jest precyzyjnym, płynnym pokrętłem w zakresie 1-5 mm, w celu uzyskania dłuższego zarostu musimy posiłkować się grzebieniem.

W samym korpusie znajduje się jeszcze jedno, dodatkowe ostrze do precyzyjnego modelowania. Z jednej strony, to praktyczne i całkiem przydatne rozwiązanie, przeszkadza mi natomiast nieco fakt jego zbyt swobodnego "dryfowania" w trakcie użytkowania w jednym z dwóch możliwych chwytów maszynki. Być może coś robię źle, ale ostrze ma w nim tendencję do składania się pod wpływem nacisku. Moim patentem na ten stan rzeczy jest podtrzymywanie go palcem wskazującym w trakcie użytkowania.



Akumulator wydaje się być całkiem wydajnym i starcza na deklarowane 60 minut pracy, na chyba, że będziemy ciągle korzystać z trybu "turbo". Z drugiej strony, już 5 minut ładowania pozwala na jednorazowe golenie, a pełne naładowanie akumulatora zajmuje około 90 minut. Poziom naładowania możemy sprawdzić na wbudowanym w sprytny sposób, czytelnym wyświetlaczu, widocznym tylko w trakcie użytkowania. Niby nic wielkiego, ale bardzo lubię ten detal.

PLUSY I MINUSY

Plusy:
- wszechstronność
- jakość wykonania i poziom spasowanie elementów
- system dwóch pierścieni o przeciwnym kierunku rotacji, zmniejszający podrażnienia
- szybka i łatwa wymiana końcówek (głowica rotacyjna oraz trymer)
- precyzyjna regulacja trymera
- wodoszczelność obudowy
- możliwość golenia na mokro i na sucho
- sztywny, piankowy pokrowiec
- tryb "turbo"
- opcja szybkiego ładowania
- wskaźnik poziomu naładowania
- niski poziom głośności podczas pracy
- cena - 349 zł

Minusy:

- wymiary (subiektywne odczucie)
- brak pokrowca na akcesoria (końcówka trymera, port ładowania, zasilacz)
- "dryfujące" ostrze do precyzyjnego modelowania (w jednej z dwóch pozycji)

PODSUMOWANIE

Biorąc pod uwagę, wszystko co powyżej, REMINGTON Ultimate R9 wydaje się być naprawdę solidną propozycją. Jakość wykonania, komfort użytkowania i precyzja golenia w zestawieniu z niewygórowaną ceną i brakiem istotnych minusów, nie wynikających bezpośrednio z czepialstwa, dają konkretny produkt, który ma szansę służyć dzielnie przez dłuższy czas. A przynajmniej ja w to wierzę, tego się trzymam i chętnie to sprawdzę na własnej skórze.